piątek, 28 kwietnia 2017

Prawa rządzące w naszym kraju, czasem takie niedorzeczne...

Z trudnościami w polskim prawie i władzy stykam się rzadko, jednak za każdym razem jestem tak samo zaskoczona i nie mogę uwierzyć w paradoksy. Można by było chociaż minimalnie zmienić niektóre aspekty prawa, ułatwiłoby to życie nie jednej osobie, ale nie. Lepiej utrudnić.


Pierwszy raz w niedorzeczny sposób z polskim prawem spotkałam się, gdy poszłam do swojej pierwszej w życiu, legalnej, wakacyjnej pracy. Miałam 18 lat.
Udałam się do umówionej placówki, szef mnie wezwał i powiedział, że muszę mu podać NIP. Nie miałam jeszcze tego numerku, więc kazał mi jak najszybciej to załatwić, ponieważ bez tego, nie mógł mnie zatrudnić. 
Pojechałam do odpowiedniego urzędu i poprosiłam o NIP. 
Niestety NIE MOGLI MI GO DAĆ, ponieważ NIE MIAŁAM PRACY.

Tak więc nie mogłam dostać pracy bez NIPu, a NIPu nie mogłam dostać bez pracy.

Całe szczęście szef był na tyle uprzejmy, iż ustąpił i dał mi potrzebne dokumenty.

Po raz drugi spotkałam się z polskim absurdem w pierwszej pracy na lepszych warunkach czyli dostałam umowę o pracę.
Praca w szkole z dziećmi, jednak nie na zasadach nauczycielskich. Zostałam poniekąd zmuszona, do wzięcia urlopu wtedy, gdy nie było zajęć lekcyjnych. Było nas czworo z tym problemem. Jak się później okazało (gdy sekretariat się dziwił: Dlaczego musieli brać wolne?) "Nie musieliście brać wolnego... dzieci nie było, to bez sensu siedzieć w szkole..."
Aha, dzięki.
Było mówić wcześniej.

Trzecia zaskakująca akcja. Nastał pierwszy dzień w moim życiu, gdy nie mogłam wstać z łóżka, zawroty głowy lepsze niż na karuzeli. Poszłam do lekarza jak już byłam w stanie, konkretnie po zwolnienie lekarskie.
Nigdy wcześniej nie byłam.
Tam czekała mnie niespodzianka. Lekarz bez pytań, po pierwszym zdaniu "Panie doktorze rano miałam zawroty głowy." Odpowiedział "Migrena."
Więc tłumaczę, że miewam migreny i wiem jak one wyglądają, ale głowa mnie nie bolała, więc to chyba nie to. "Mhm, migrena."
Zwątpiłam.
Próbuję zdobyć to, po co przyszłam, jest kwiecień, nie mam ani jednego dnia urlopu,  muszę mieć zwolnienie.
No i nie mam.
Słowa lekarza "To niepoważne brać urlop na jeden dzień". Podbijam stawkę czując, że będzie problem, ryzykuję prośbą o dwa dni. Nie działa, lekarz nadal twierdzi, że jestem niepoważna.
Żeby nie stracić reszty czasu (przecież na marne nie szłam do tej przychodni) proszę o skierowanie na badania.
Dostaję na morfologię i inne rzeczy.
Pytam nieśmiało jak mam to zrobić, skoro w godzinach 8-10 pracuję? Lekarz uśmiecha się kpiarsko pod nosem, mówiąc że nikt mi zwolnienia nie da, trzeba brać urlop.
Rany boskie, nie mam urlopu, żeby zrobić sobie podstawowe badania! Jak żyć?
Próbuję dalej, chce skierowanie do endokrynologa, dostaję opinię od pana doktora, że mam chorobę Hashimoto. Tłumacze lekarzowi, że nie jestem chora, badałam się akurat na tę chorobę.
Lekarz wie lepiej.
Według niego mam Hashimoto, teraz muszę tylko pójść o potwierdzenie do endokrynologa, ale to już w następnym roku, bo w tym nie będę miała za co żyć biorąc bezpłatne urlopy.

Kocham Cię Polsko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz