Muszę przyznać jednak, że doprowadzając swoje włosy do względnego ładu osiadłam na laurach i z tego względu się trochę "spsuły".
Dziś pierwszy raz zastosowałam płukankę miętową na włosy.
Nie będę ukrywać, że zrobiłam ją przez przypadek ponieważ kilka dni temu
czytałam o niej na blogu Anwen, a dosłownie wczoraj dostałam miętę od
czcigodnej rodzicielki (cały worek). Jaki rodzaj mięty mi się trafił nie mam
pojęcia, ponieważ w ogrodzie są chyba ze trzy rodzaje i się pomieszały.
Ogólnie na początku nałożyłam na zwilżone włosy maskę Kallos Cherry
z Hebe. Posiedziałam w niej ok. 40 minut. Lubię ją, ponieważ moje włosy są miękkie i ładnie przygładzone, wydają się zdrowsze no i ten zapach!
Później umyłam głowę specjalnym szamponem
który przepisała mi pani trycholog, a następnie zrobiłam także polecony
peeling. Posiedziałam z tym piaskiem na głowie ponad 20 minut, chociaż powinno
być 15. Czuję efekty po peelingu, nie mam pseudo łupieżu, ale na razie jest to krótkotrwałe ok. 3 dni.
Spłukałam włosy głową w dół, wtarłam w nie jeszcze raz tą samą maskę Cherry około 2 minut, polewałam je
ciepłą wodą do czysta. Na koniec polałam je miętą.
Ogólnie efekt na włosach wilgotnych jest bardzo bardzo
słaby, ale moje włosy po wyschnięciu są zawsze tragiczne.
Jednak późnej włosy zrobiły się:
- miękkie,
- nawet błyszczące (jak ścisnęłam je w garści),
- takie świeże.
- nie były przygładzone,
- nie były "leiste"
- puszyły się nie koniecznie delikatnie
- nie pachniały miętą!
A taki efekt był wieczorem, odgniecenia są od gumki sprężynki, wiem że nie do końca wyglądają zachęcająco, ale zdjęcie kłamie;-)
A oto dowód, że jak je ogarnęłam, to nawet były fajne:
Znowu zaczęłam porządnie dbać o włosy, więc mam głowę pełną pomysłów, tylko nie chcę robić wszystkiego na raz. Ale to dobrze, mam dodatkowy cel w życiu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz